Desantowcy z Bytomia
08/12/2011
686 Wyświetlenia
0 Komentarze
12 minut czytania
Do aresztu i obozu internowania trafili 17-latkowie. Późniejszy prezydent Bytomia Marek Kińczyk na maturę dowieziony został z aresztu, z dłońmi skutymi kajdankami.
W przeddzień 30. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego warto przypomnieć historię młodzieżowej konspiracji w Bytomiu. Jak potoczyły się dalsze losy sądzonych wówczas i skazanych uczniów?
Marcin Hałaś – I Liceum Ogólnokształcące im. Jana Smolenia to bodaj najbardziej znana szkoła w Bytomiu. Mówi się o niej „szkoła spod znaku Rodła”. Nawiązuje bowiem do tradycji pierwszego polskiego gimnazjum w Niemczech, które działało w Bytomiu w latach 1932-39. Do patriotycznych wartości zawsze odwoływano się w tej szkole. I nie były to tylko gołosłowne deklaracje. Na początku lutego
1982 roku, kiedy wznowiono naukę po przerwie spowodowanej wprowadzeniem stanu wojennego, grupa uczniów „Smolenia” powołała tajną organizację o nazwie Ruch Młodzieży Niepodległej. Należeli do niej także pojedynczy uczniowie innych szkół. W przyjętej deklaracji programowej postawili sobie m.in. następujące cele: „obronę praw wspólnoty narodowej, bronić kultury polskiej przed niewoleniem, upadkiem i sowietyzacją”.
Konspiracja trwała ledwie
20 dni. Esbecy rozbili grupę z dziecinną łatwością, do czego przyczyniła się niefrasobliwość samych członków Ruchu. Jednak, ci którzy mieli ukończone 17 lat – przesiedzieli w areszcie ponad 3 miesiące i zostali skazani na wyroki więzienia w zawieszeniu. Mieli sporo szczęścia – władza uznała, że z propagandowego punktu widzenia korzystniej jest przyjąć wersję o „nastolatkach zmanipulowanych przez antysocjalistyczne siły”. Sądzeni w tym samym procesie dorośli skazani zostali na wyroki od 3 do 5 lat bezwzględnego pozbawienia wolności.
Sprawa Ruchu Młodzieży Niepodległej rozpracowywana była przez organa bezpieczeństwa pod kryptonimem „Desantowcy” i tak naprawdę była jedynie odpryskiem znacznie poważniejszego śledztwa w sprawie grupy Andrzeja Bachorza, która po 13 grudnia zorganizowała w Bytomiu druk „Biuletynu Informacyjnego” – pisma podziemnych struktur „Solidarności”. To właśnie egzemplarze tej bibuły trafiły do członków Ruchu Młodzieży Niepodległej, którzy mieli zająć się kolportażem. Przeprowadzili dwie akcje ulotkowe, po czym grupa została zdekonspirowana. Wpadli przez niefrasobliwość i lekceważenie podstawowych zasad konspiracji, a porzucając eufemizmy – przez głupotę jednego z członków. Wybrał się on bowiem na wagary do „Toski” – kawiarni w centrum miasta. Tam został przypadkowo wylegitymowany przez patrol ORMO. W czasie rutynowego przeszukania wyszło na jaw, że w torbie miał nie tylko egzemplarze „Biuletynu Informacyjnego”, ale również listę członków organizacji.
Esbecy zgarnęli więc niemal wszystkich prosto ze szkoły.
Ci, którzy nie mieli ukończonych 17 lat trafili do Milicyjnej Izby Dziecka. Ci, którzy skończyli już 17 lat – do aresztu. Znaleźli się tam Grażyna Wnuk, Robert Skrabski, Marek Kińczyk, Jacek Zacharski i Andrzej Sznajder. Zacharski został zwolniony po kilku dniach, Kińczyk i Wnuk trafili do aresztu w Katowicach. Andrzej Sznajder został internowany. Przeszedł do historii jako najmłodszy internowany w stanie wojennym – w chwili wydania decyzji o internowaniu miał 17 lat i 12 dni. W archiwalnym dokumencie można przeczytać: „Ze względu na szkodliwą działalność A. Sznajdera, a także na podatność na negatywne wpływy otoczenia pozostawienie wymienionego na wolności stanowi poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Dzisiaj Sznajder tak ocenia przyczyny tej decyzji: – W przeciwieństwie do kolegów nie przyznawałem się do niczego, szedłem w zaparte, mówiłem że nie wiem nic o żadnych ulotkach. Pewnie dlatego wyłączono mnie ze śledztwa i osadzono w obozie internowania w Zabrzu-Zaborzu. Andrzej Sznajder
ze szkoły przewieziony został do swego domu, gdzie przeprowadzono rewizję. Był piątek. Sznajdera zabrano na przesłuchanie, a matce powiedziano, że syn „wróci w sobotę”. Przez następne 11 dni rodzice Sznajdera nie mogli uzyskać żadnej wiadomości o miejscu jego pobytu.
Podobnie rodzice Marka Kińczyka przez prawie dwa tygodnie nie wiedzieli, gdzie zabrano ich syna. Kińczyka jako jedynego „zgarnięto” kilkanaście dni po aresztowaniu całej grupy. – Wydaje mi się, że przez kilkanaście dni esbecy obserwowali mnie z nadzieją, że doprowadzę ich do powielacza, którego użyła grupa Andrzeja Bachorza – wspomina Kińczyk. – Kiedy zobaczyli, że nic z tego – w końcu aresztowali mnie. Kińczyk poszedł do szkoły rok wcześniej, był więc uczniem maturalnej klasy (pozostali chodzili o trzecich klas czteroletniego wówczas liceum). W celi katowickiego aresztu uczy się do matury, gra w szachy i czyta Norwida z więziennej biblioteczki. Starym więziennym sposobem jest rozmowa przez rury kanalizacyjne. W ten sposób udało mu się skomunikować z Grażyną Wnuk, siedzącą w tym samym budynku. Esbecy mają już Bachorza oraz innych członków jego grupy, w tym Macieja Jasińskiego – drukarza obsługującego powielacz. Na jedno z przesłuchań Kińczyk jedzie skuty jednymi kajdankami z Bachorzem. Gdy wysiadają z suki – podnoszą w górę ręce złączone kajdankami. Rada Pedagogiczna Liceum im. Jana Smolenia pozytywnie rozpatruje prośbę ojca Marka Kińczyka i dopuszcza syna do matury. Przywieziony zostaje z aresztu, konwojujący go milicjant rozkuwa maturzystę na kilka minut przed rozpoczęciem egzaminu.
10 i 11 maja 1982 roku Kińczyk pisze maturę, zdaje z wyróżnieniem. 14 maja obchodzi
18. urodziny. Właśnie w tym dniu w procesie oskarżeni wygłaszają ostatnie słowo. Andrzej Bachorz oświadcza, że stan wojenny jest nielegalny i sąd nie ma prawa sądzić go w trybie doraźnym, w oparciu o dekret o wprowadzeniu stanu wojennego. 17 maja Sąd Śląskiego Okręgu Wojskowego na posiedzeniu wyjazdowym w Katowicach ogłasza wyrok. Andrzej Bachorz i Edward Rewiński dostają 5 lat więzienia, Maciej Jasiński 3,5 roku. Odpowiedzialna za kolportaż Teresa Chlebik 3 lata więzienia, przechowująca powielacz Natalia Mazurkiewicz 2 lata w zawieszeniu. W stosunku do licealistów sąd postanawia odstąpić od trybu doraźnego i skazuje na rok więzienia w zawieszeniu na 3 lata Grażynę Wnuk, Roberta Skrabskiego i Marka Kińczyka. Wychodzą dzień po ogłoszeniu wyroku. Jasiński zwolniony zostanie w 1983 roku, a Bachorz dopiero w 1984.
W 1984 roku Andrzej Bachorz wyjeżdża na emigrację do Szwecji. Maciej Jasiński wciąż mieszka w Bytomiu i nadal pracuje w tym samym miejscu – jako technik radiolog w przychodni lekarskiej. Marek Kińczyk w 1995 roku został prezydentem Bytomia, był nim przez 3 lata. Pracuje obecnie w firmie zajmującej się obsługą dystrybucji funduszy unijnych. Andrzej Sznajder jest kierownikiem Referatu Edukacji Publicznej katowickiego Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej.
Od czasu ogłoszenia przez Michnika „człowiekiem honoru” Czesława Kiszczaka trwają usilne prace nad naszą pamięcią o stanie wojennym. Pierwsza ścieżka – to powtarzanie wersji o tym, że było to „mniejsze zło”, mające uchronić Polskę przed sowiecką interwencją. Druga wersja – to „rozmiękczanie” obrazu stanu wojennego. Ten zabieg zresztą dotyczy całego okresu PRL-u, który ma wydawać się raczej śmieszny niż straszny. I tak ze stalinizmu zostają tylko piosenki i szturmówki ZMP, z lat późniejszych filmy Barei, a stan wojenny sprowadzany jest do braku Teleranka w niedzielę i koksiaków na ulicach. Czasami takim paradygmatom ulegają nawet historycy – w Muzeum Górnośląskim przygotowano właśnie wystawę zatytułowaną „13 grudnia 20 lat później”. Jej otwarcie zaplanowano na sobotę 10 grudnia. Organizatorzy zapowiadają, że w czasie wernisażu publiczność mają witać umundurowani zomowcy. Ponoć szykuje się nawet legitymowanie zwiedzających i pokazowe „pałowanie”. Wszystko pomyślane zapewne „ku atrakcyjności”, jednak warto zadać retoryczne pytanie. Czy, zachowawszy wszystkie proporcje, równie łatwo moglibyśmy wyobrazić sobie otwarcie ekspozycji na temat niemieckiego obozu zagłady Auschwitz, gdzie zwiedzających witaliby strażnicy w mundurach SS, szczujący widzów psami? Albo wystawę katyńską z ucharakteryzowanymi enkawudzistami, przystawiającymi gościom nagany do potylicy?
Stan wojenny nie był śmieszny, ani niedokuczliwy. Nie chodziło w nim o to, żeby na przystankach można było ogrzać się w żarze koksownika, albo o zafundowanie uczniom nieplanowanych dodatkowych ferii. To był czas dramatu i przemocy. Tysiące ludzi zamknięto wówczas w więzieniach. Byli bici, poniżani, terroryzowani. Były ofiary śmiertelne, były ludzkie dramaty i tragedie. Ten kto nazywa autorów stanu wojennego ludźmi honoru albo patriotami – automatycznie sam wyklucza się z grona osób obdarzonych elementarnym poczuciem przyzwoitości.