Hubal po wojnie był zamilczany całkowicie. Jego zalatujące Sienkiewiczem bohaterstwo, jego sportowa postawa wobec wojny, jego charme i szyk były dla komunistycznej siermięgi nie do zniesienia
W początkach maja 1940 roku w miejscowości Wąsosz pod Częstochową miało miejsce dziwne zdarzenie. W lesie pojawiła się niemiecka ciężarówka nie eskortowana przez żandarmów. Samochód zatrzymał się i dwaj siedzący w środku umundurowani ludzie, jeden w stopniu porucznika, a drugi kaprala wyszli na zewnątrz. Z tyłu wyskoczyło jeszcze dwóch żołnierzy uzbrojonych w karabiny. Otworzyli oni tylną klapę i wyciągnęli za nogi skrwawionego trupa w polskim mundurze.
Porucznik poszedł do szoferki po aparat fotograficzny, a kiedy wrócił żołnierze okładali właśnie ciało gazetami i posypywali igliwiem. Porucznik zrobił kilka zdjęć. Jeden z żołnierzy nie pytając o pozwolenie zaczął polewać trupa benzyną z kanistra. Porucznik odsunął się na kilka kroków i stanął po zawietrznej, a inny żołnierz zapalił zapałkę i przytknął ją do zmoczonej benzyną gazety. Buchnął płomień. Niemcy zasłonili oczy na chwilę, a potem się cofnęli. Ciało płonęło bardzo długo. W tym czasie żołnierze kopali w piachu dół, w którym zamierzali pochować szczątki polskiego oficera. Porucznik nie fotografował całopalenia. Nie wiadomo dlaczego, taka fotografia mogła być przecież ozdobą jego albumu z wojennymi pamiątkami.
Kiedy spaliło się igliwie przykrywające trupa, gazety i mundur, kiedy z ciała zostały już tylko zwęglone szczątki, żołnierze zepchnęli je do dołu łopatami wyciągniętymi z ciężarówki. Zasypali dół i uklepali go. Potem odjechali.
Wiele lat później w miesięczniku „Odkrywca” opublikowano zdjęcie, na którym widoczne były zwłoki tego oficera, posypane igliwiem i obłożone gazetami, żeby się lepiej paliły. Pod fotografią znajdowało się tłumaczenie niemieckiego opisu tego zdjęcia; polski generał zabity 30 kwietnia 1940 roku. Słowa te niczego nie wnoszą do sprawy wyjaśnienia tożsamości trupa na zdjęciu. 30 kwietnia 1940 roku Niemcy nie zabili bowiem żadnego polskiego generała. Jedynym oficerem, który tamtego dnia zginął w walce był major Henryk Dobrzański – Hubal.
Nie było łatwo określić komu i do czego potrzebni byli w II Rzeczpospolitej tacy ludzie jak Henryk Dobrzański. Człowiek, który włożył mundur jako szesnastoletnie dziecko, człowiek który nie zdążył przekroczyć frontu pod Rarańczą i został internowany gdzieś na Węgrzech, po to by – jako siedemnastolatek – uciekać z obezwładniającą gorączką do Polski. On i podobni jemu bohaterowie wojny z bolszewikami, kawalerowie krzyży i orderów zostali w odrodzonym państwie zaszeregowani jako kwatermistrze w prowincjonalnych jednostkach. Jakiś Grudziądz, jakiś Rzeszów, w końcu Hrubieszów. Do tego jeszcze te medale i nagrody indywidualne zdobywane w Londynie. 29 medali w tym 22 złote, 3 srebrne i 4 brązowe. A ostatni awans w roku 1927. I nie ma się czemu dziwić. Który przełożony by to wytrzymał. Niesubordynowany podwładny, nie biorący udziału w bojowych ćwiczeniach, za to oklaskiwany wszędzie i przez wszystkich, przede wszystkim przez panie, a do tego jeszcze jak się w siodle trzyma. Wściec się można. Jedyne co można mu zaproponować to papiery, regulaminy, służba, i w żadnym razie nie awansować. Trwało to latami. We wrześniu był więc Henryk Dobrzański majorem, mimo iż powinien być już podpułkownikiem. Miał przecież 42 lata, to wiele, jak na oficera. Został jednak zastępcą dowódcy w zapasowym pułku i jednym z wielu zdolnych oficerów, których wojskowy aparat biurokratyczny odsunął na boczny tor.
Wydarzenia jednak mają się zwykle nijak do decyzji biurokratów i oficerowie mający w czasie kampanii wrześniowej siedzieć na tyłach znaleźli się wkrótce na pierwszej linii frontu. Tak się nieprawdopodobnie wprost złożyło, że w 110 pułku ułanów w Wilnie spotkali się dwaj oficerowie, których pieśń i legenda przeniosły kilka miesięcy później do świata bytów nadprzyrodzonych i tragicznych; Henryk Dobrzański – major i Jerzy Dąbrowski – podpułkownik.
Epopeja 110 pułku ułanów opisywana była wielokrotnie, wielokrotnie także sugerowano, że pomiędzy obydwoma oficerami w czasie wspólnej, wojenne służby narastał konflikt, który doprowadził w końcu do rozdzielenia się resztek pułku. Pisze o tym Melchior Wańkowicz i pokazuje to w swoim filmie „Hubal” Bohdan Poręba. Profesor Tomasz Strzembosz jednak w publikacji zatytułowanej „Saga o Łupaczce”, będącej zbiorem relacji i dokumentów dotyczących życia i służby Jerzego Dąbrowskiego twierdzi, że żadnego konfliktu nie było. Starszy i bardziej związany z Wilnem Dąbrowski odszedł po prostu ku Litwie, a Dobrzański postanowił ruszyć w kierunku Warszawy. Nie było wzajemnych pretensji, łez starzejącego się pułkownika, grubiaństw i wymachiwania pistoletem. Obaj oficerowie rozstali się w sposób może nie kurtuazyjny, ale na pewno nie tak rażąco sprzeczny z obyczajem, kulturą sztabową i regulaminem jak chcieli to widzieć Wańkowicz i Poręba.
Ten pierwszy opisuje Hubala w sposób charakterystyczny dla ludzi, którzy kosztem martwych bohaterów chcą kokietować żywych zbrodniarzy. Mamy w tym opisie obrazek taki; Dobrzański przechodzi przez miasteczko Ostryń, które składa się z żydowskich bud i sklepików. Zza węgła padają strzały, na co major reaguje w sposób właściwy dla żołnierza, który broni kraju – wydaje rozkaz spalenia miasteczka, w którym znajdują się rebelianci w nieznanej liczbie. Rozkaz zostaje wykonany, a oddział rusza dalej. Nie może Wańkowicz ukryć żalu po tym spalonym Ostryniu, nie może także ukryć żalu, że Hubal nie jest archaniołem mścicielem co zleciał wprost z nieba i nie ma na nim skazy, a jedynie oficerem wypełniającym rozkazy i podejmującym działania które mają zapewnić bezpieczeństwo wojsku i obywatelom. Jest w tym opisie, delikatna, ale wyczuwalna, myśl, że może wtedy, we wrześniu, państwo polskie było już nielegalne i nie trzeba było nic palić, tylko po prostu schować się jak mysz pod miotłę. Hubal jednak nie chciał się chować.
Na południu, czyli nad Wisłą w kierunku której zmierzał stupięćdziesięcioosobowy oddział Dobrzańskiego Niemcy oceniali sytuację jako stabilną. Była jesień 1939 roku, kampania wrześniowa, z ich punktu widzenia krótka i błyskotliwa kończyła się. Wielkie było zatem zaskoczenie urzędników, instalujących się po domach żandarmów i wojska faktem, że pojawił się oto nie wiadomo skąd oddział, który miast złożyć broń i iść posłusznie do jenieckiego obozu robi to co Henryk Sienkiewicz przypisywał zwykle tworzonym przez siebie, niezwykle dynamicznym postaciom – czyli pali i ścina.
Opisy i szczegóły dotyczące pierwszej potyczki Hubalczyków z Niemcami są sprzeczne co do miejsca i topografii. Wańkowicz umieszcza ją na drugim brzegu Wisły tuż naprzeciwko miejscowości Maciejowice. Mówi się także wprost o miejscowości Wola Chodkowska nieopodal Kozienic. Niemcom zepsuła się ciężarówka, na pace siedziało mnóstwo żołnierzy, którzy leniwie zaczęli wychodzić z budy i prostować kości. Hubal przekroczył rzekę na wykradzionych łodziach i zaatakował. Niemcy zaczęli się ostrzeliwać spod samochodu, ale w końcu, otoczeni i bez nadziei ma pomoc poddali się. Dobrzański kazał wszystkich pozabijać. Tak właśnie – pozabijać a nie rozstrzelać, bo rozstrzeliwanie wiąże się z pewnym ceremoniałem. Zabijanie zaś jest na wojnie sprawą codzienną. I z tego powodu także Melchior Wańkowicz nie może ukryć żalu. Nie może przeboleć, ze legenda za mało legendarna jest przez te niemieckie trupy leżące nad Wisłą, do których strzelano z tak bliska.
Po pierwszej potyczce Dobrzański ruszył w lasy położone w okolicach Spały, Opoczna i Tomaszowa Mazowieckiego.
Obecność wojska polskiego we wsiach pod Opocznem była dla mieszkających tam ludzi gwarancją spokoju i bezpieczeństwa, przynajmniej przez zimowe miesiące roku1939 i początek 1940. Hubal sam czuł się gwarantem tego spokoju i wierzył głęboko w to, że z wiosną ruszy aliancka ofensywa przeciwko Niemcom. Wierzył także w to, że Niemcy są tymi ludźmi, których pamiętał z pierwszej wojny światowej. On – żołnierz legionów, nie mógł mieć przecież wątpliwości, że Niemcy, nawet jeśli toczą wojnę to czynią to z szacunkiem dla nieuzbrojonego przeciwnika. Rozczarowanie było straszliwe.
Pierwszą wsią spaloną za pomoc udzielaną oddziałowi Hubala były Gałki. Hubal siedział tam prawie przez całą zimę gromadząc broń i szkoląc ludzi. Z wiosną ruszył ku Górom Świętokrzyskim. Do Gałek zaś zajechali na motocyklach Niemcy. Wystrzelali wszystkich do ostatniego dziecka, okolicznym mieszkańcom kazali pochować trupy w zbiorowej mogile, a zgliszcza po zabudowaniach rozebrać. Na koniec miejsce po wsi Gałki zaorano. Potem spalono Huciska, gdzie ludność spędzono do starych sztolni i wybito granatami. Podobnie postąpili Niemcy z mieszkańcami wsi Szałasy.
Pomiędzy poczynaniami wojska w walce z Hubalem a postrzeganiem tej wojny przez niemieckich dowódców rozwiera się wiele mówiąca przepaść. Zacznę o tym opowiadać od końca. W miejscowości Studzianna, gdzie jest piękna bazylika i wielki plac przed nią zgromadziło się dnia 30 kwietnia 1940 roku całe niemieckie wojsko biorące udział w obławie na Hubala. Kiedy na plac wjechała furmanka z gnojem, na której ułożone były trupy polskich żołnierzy, w wojaków jakby diabeł wstąpił, wrzeszczeli, kopali zwłoki, rozdzierali im twarze czym kto tam akurat mógł. Oficerowie próbowali hamować żołnierzy, ale nie zdało się to na nic. Trwało całe szaleństwo póki nie wjechała do Studzianny furka z ciałem majora Dobrzańskiego, a razem z nią limuzyna z generałem Blaskowitzem. Hubal nie miał zamkniętych oczu –tak podaje Wańkowicz – a i Blaskowitz ani myślał opuszczać powiek. Stali więc tak i patrzyli na siebie – trup polskiego majora i żywy niemiecki generał, aż do chwili kiedy ten ostatni zaczął salutować tym zwłokom leżącym na gnoju. Towarzyszący mu oficerowie musieli pójść za jego przykładem. Tak to wszystko pięknie odmalowuje nam Wańkowicz. Trzeba oddać Blaskowitzowi, że nie obnosił się za bardzo ze swoją rycerskością wobec pokonanych, zrobił po prostu to co uważał za stosowne. Inni jak choćby taki generał von Lippe opowiadali o nie swoich zmaganiach z Hubalem, przy stole, na raucie w Berlinie, u ambasadora Włoch, rozwodząc się nad rycerskością wojny z Polakami. Twierdził ów pan, że kazał zorganizować Hubalowi uroczysty pogrzeb, a na grobie postawić krzyż z napisem – Hier liegt ein Held. Grobu takiego nikt nigdy nie widział i nikt nie może wskazać miejsca gdzie mógłby się on znajdować, tak jak nikt nie może wskazać miejsca gdzie rzeczywiście pochowany jest major Dobrzański.
Kiedy Hubal żył, kiedy widać go było jak jeździ w kożuchu narzuconym na mundur, trafiali się oficerowie niemieccy, którzy opowiadali Polakom, że wiedzą o nim wszystko, ale nie likwidują go, bo es ist so romatisch.
Podporucznik o pseudonimie Tchórzewski, którego schwytano w czasie akcji, został na przesłuchaniu w Końskich obdarty ze skóry. Pewien kapral, którego schwytano rannego, został na podwórku chłopskiego obejścia zakopany po szyję w ziemi, tak by wszyscy przechodzący mogli kopać go w głowę, pluć na nią i oddawać mocz. Zmarł o zmroku dopiero, po kilkunastu godzinach. To już nie było so romantisch, ale o tym niewielu pamięta. Tak jak nikt nie pamięta o dzieciach z Gałek, Hucisk i Szałasów.
Może nie pamięta o nich nikt, bo tylko dla nich właściwie Hubal był kimś ważnym i bardzo potrzebnym. Może nie pamięta o nich nikt, bo dla nich widok munduru polskiego żołnierza był stokroć ważniejszy niż wszystkie rozkazy i wytyczne wydawane przez dowództwo ZWZ, dotyczące działań konspiracyjnych. Może to co wtedy, w głowach sztabowców i dzisiaj zapewne, kiedy o Hubalu można już tylko milczeć, jawiło się jako anarchiczna postawa wobec wymogów konspiracji i rozkazów wydawanych przez Karaszewicza-Tokarzewskiego najpierw, a potem przez Grota Roweckiego, może to było dla tych ludzi najważniejsze.
Hubal po wojnie był zamilczany całkowicie. Jego zalatujące Sienkiewiczem bohaterstwo, jego sportowa postawa wobec wojny, jego charme i szyk były dla komunistycznej siermięgi nie do zniesienia. Co tu zresztą mówić, popatrzcie na zdjęcie tego faceta. Przypomniano sobie o nim w latach siedemdziesiątych. Partia poleciła Bohdanowi Porębie zrobić o nim film. I Poręba ten film zrobił. Jest to, przy całej przejrzystości intencji jakie miała partia wydając zgodę na produkcję i przejrzystości intencji reżysera, podejmującego się tej produkcji, film dobry. I niczego nie zmienia tu fakt, że Dobrzańskiego zagrał brzydki jak noc Ryszard Filipiki. Tego nie widać, bo Filipski to dobry aktor, wybitny wręcz, i opinie mediów nie mają tu nic do rzeczy. Tak właśnie jest. Film jest dobry właśnie przez Filipskiego i muzykę Kilara, ostatnią wielką muzykę filmową napisaną w Polsce. Tak myślę, bo jakoś nie przekonują mnie dźwięki płynące z głośników w czasie projekcji „Ogniem i mieczem”. Produkcja jest dobra także przez aktorów drugoplanowych i słaba przez sugestię z początku filmu, kiedy to Dobrzański przedstawiony jest niemal jako wróg sanacji i przedwojennej Polski. On nigdy tym wrogiem nie był. Mimo służby garnizonowej, mimo pomijania go w awansach, on tę Polskę kochał i dla niej zdobywał medale na zawodach hippicznych. Dla niej też spalił Ostryń we wrześniu 1939.
Tekst jest fragmentem książki "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie" dostępnej na stronie www.coryllus.pl
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy