Czy Jarosław Kaczyński jest mężem stanu?
19/06/2011
455 Wyświetlenia
0 Komentarze
11 minut czytania
A do bezkrytycznych wyznawców nieomylności Prezesa czy twardych zwolenników PiS mam na koniec jedną małą prośbę: nie wsadzajcie mi mordy w kubeł z pomyjami – wiem, o czym piszę.
Prawo i Sprawiedliwość ma mały rebus do rozwiązania. Zasadniczo, rebus ma dwa dobre rozwiązania. Problem polega na tym, że w praktyce politycznej myśl logiczna i konstrukcja matematyczna potrzebna do dowodzenia dowodu nie ma zastosowania. Matryca rzeczywistości jest po prostu zbyt skomplikowana dla polityka, który nie wznosi się na płaszczyznę bycia mężem stanu, ponad własne ograniczenia i małości. Inaczej, nie wystarczy sprawność taktyczna i strategiczna wojownika, lecz potrzebne jest jeszcze serce, które ma i potrafi wzbudzać zaufanie. I błysk intuicji, która obejmie całość wyzwania i projektu, zanim rozum podzieli ją na fragmenty, w nigdy nie zamykających się do końca analizach.
Czy Jarosław Kaczyński jest mężem stanu? Pożyjemy, zobaczymy. Albo jest, albo nie jest – na dwoje babka wróżyła.Od czego to zależy? Otóż, przesądza o tym nie emocja wyborcy, a banalne kryterium skuteczności i pragmatyka sztuki rządzenia. Rządzić nie da się z ław opozycji. Mąż stanu nie istnieje wirtualnie – jako lider opozycji, lecz musi wykazać się realnie – jako lider pierwszej siły, który zwycięża w wyborach, a następnie wprowadza trudny program naprawy państwa, prawa i gospodarki.
Jarosław Kaczyński jest wodzem największej partii opozycyjnej. I ma niebagatelny problem przed sobą (i być może w sobie). Sprowadza się on w analizach politologicznych do najprostszego równania: okopać PiS w okopach Trójcy Świętej i do wyborów iść samodzielnie, czy usiąść do stołu i wypracować formułę wspólnego pójścia do wyborów szeroko rozumianego obozu patriotycznego?
Dylemat jest już w zasadzie rozwiązany. Prawie wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują na to, że Jarosław Kaczyński dokonał wyboru. PiS idzie do wyborów samodzielnie i oddaje na swoich listach kilkadziesiąt miejsc dla animatorów Ruchu Lecha Kaczyńskiego, dla ludzi z nazwiskami i zasługami na polu szeroko rozumianej kultury, nauki, samorządności. Solidarni 2010 zostaną użyci do budowania struktur terenowych mężów zaufania, żeby zabezpieczyć logistycznie PiS przed możliwym fałszerstwem przy urnie, zaś środowiska Gazety Polskiej do pacyfikacji każdej inicjatywy niezależnej od PiS. Czy moja ocena w tym punkcie jest błędna? Nie wiem, napiszcie.
Odrzucono wariant drugi, szerokiej koalicji i wspólnej listy. Czy słusznie? Raczej tak. A powód takiej kwantyfikacji moralnej jest dość banalny: a niby po co i niby jak rozmawiać z Markiem Jurkiem i Prawicą Rzeczpospolitej, Januszem Korwinem Mike i Nową Prawicą, Pawłem Kowalem i środowiskiem, które niedawno wzięło rozwód z PiS, z Romualdem Szeremietiewem i Ruchem Społecznym, który chce tworzyć, Bartoszem Jóźwiakiem z UPR i Tomaszem Urbasiem z ruchu Wolność i Godność, obiecującymi przedstawicielami młodszego pokolenia polityków konserwatywnych…
Partnerów, którzy mogliby zasiąść do rozmów przy ogrągłym stole, z wpisanym w strukurę kwadratem wzajemnych oskarżeń i niskich animozji, jest zresztą znacznie więcej. Nie wymieniam wszystkich – jak chociażby ruchu pierwszej „Solidarności“ – której idee wciąż czekają na realizację w Polsce (i na świecie). Nie wymieniam, gdyż to rozbiłoby w pył prostotę myśli, które tu formułuję.
A myśli są jakby oczywiste. Skoro nie da się stworzyć wspólnej listy z PiS, to trzeba stworzyć wspólną listę prawicy bez PiS. Tak już jest, że ktoś musi postawić kropkę nad „i“.
Kropka nad „i“ definiuje się następująco. Wymienione przeze mnie partie i ruchy powinny utworzyć wspólną listę, opracować wspólny progam, z niezbędnym minimum programowym i ideowym, w mianowniku. Wystartować do wyborów tylko tak, tylko po zjednoczeniu. Czasu jest mało, ale jeszcze trochę jest. Do roboty panowie i panie – chciałoby się rzec.
Taki ruch w wielowymiarowych i wielowektorowych szachach politycznych definiuje się jako szach. Ja szachuję i przechodzę do inicjatywy, ty szukaj godnej obrony, by wyprowadzić kontratak lub dojrzeć do współpracy.
No to konsekwentnie odpowiedzmy sobie na banalne pytanie: Kogo ewentualnie zaszachuje inicjatywa wspólnej listy prawicy?
Będzie to podwójny szach. Pozytywny dla PiS, bo zmobilizuje działaczy tej partii do zmiany myślenia o sobie i własnym przeznaczeniu politycznym (do innych zmian, w tym programowych nie namawiam Jarosława Kaczyńskiego). I bardziej niebezpieczny dla PO, które wyraźnie skręciło na lewo, w stronę pacyfikacji SLD, bo (po powstaniu wspólnej listy planktonu politycznego) od Platformy odpłynie paradoksalnie jakaś część elektoratu centrowego.
Marian Krzaklewski podjął się kiedyś misji budowy AWS i wygrał wybory. Niestety, potem było już tylko gorzej, jak zawsze – nieudolność rządzenia. Dlaczego? Spoiwo ideowe formacji było słabe – nie napisano credo, nie powrócono do idei wielkiego projektu naprawy Rzeczpospolitej, nie odrzucono ideologii liberalnego permisywizmu, nie odrzucono myśli ekonomicznej Leszka Balcerowicza, zresztą koalicjanta rządu. Zdradzono wielkie ideały dla małej i kunktatorskiej polityki kontynuacji projektu III RP. A może uczestnicy tamtej gry nie mieli już po prostu własnego interesu, by wrócić do ideałów?
A jak jest dziś? Jarosław Kaczyński deklaruje, że chce zerwać z projektem III RP. Podobnie, tu w grubym uproszczeniu, pozostały plankton polityczny. Mimo to nie będzie wspolnej listy. Różnice programowe są nieprzezwyciężalne wobec konstatacji prostego faktu – zbyt wielu napoleonów nosi buławę w tornistrze.
A PiS zachowuje się conajmniej nielogicznie. Wznosi mury oblężonej twierdzy wokól własnej cnoty, honoru i bohaterstwa, a jednocześnie eliminuje po kolei każdego, kto deklaruje, że chce wspierać PiS. Jestem szeregowym członkiem PiS, ale czuję się jak dywersant, jak piąte koło u wozu, jak typ podejrzany. No to zapytam: co mam uczynić jako duch wolny?
Dla kogo PiS buduje mury? Dla PO i SLD? Dla agentów i zdrajców udających sojuszników? Dla obywateli, których – pomimo wielu szlachetnych deklaracji – traktuje przedmiotowo? Kto sieje ferment w tej atroficznej strukturze? Kto żyje z rozsiewania oskarżeń i podejrzeń? Kto boi się Polaków i nie ma pomysłu na odblokowanie oddolnych inicjatyw społecznych?
No tak! Polska to kraj bez narodu. Tu agent na agencie, a każdy patriotyczny działacz musi bohatersko walczyć o zachowanie własnej cnoty z tuzinem agentów, bo tylko oni interesują się aktywną polityką. A Polacy? A Polacy tylko siedzą przed telewizorem i mogą wykazać się patriotyzmem raz na cztery lata, gdy pozwolimy im wrzucić kartkę do urny po uprzednim opraniu ich mózgu z myśli niezależnej.
Czy da się zostać mężem stanu w oblężonej twierdzy? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale nie wierzę w filozofię czynu opartego na nieufności. Uciekłem zresztą z oblężonej twierdzy. I jako duch wolny chodzę własnymi ścieżkami. Obserwuję świat i szukam madrych ludzi. A co znajduję? Otóż, znajduję właśnie mądrych ludzi. Ludzi, którzy są normalni. Ludzi nowego formatu, których nikt nie potrafi zjednoczyć wokół idei suwerennej i bogatej Polski.
A do bezkrytycznych wyznawców nieomylności Prezesa czy twardych zwolenników PiS mam na koniec jedną prośbę: nie wsadzajcie mi mordy w kubeł z pomyjami – wiem, o czym piszę.
Odpowiem jeszcze na pytanie postawione w tytule felietonu:
Nie, nie jest. Lecz nie tracę nadziei, że kiedyś stanie na wysokosci zadania. Ale wiem swoje: mąz stanu buduje swoją pozycję na zaufaniu do pierwszej siły narodu. Sól z soli, pot z potu, krew z krwi. A nade wszystko praca od podstaw, praca formacyjna wspólnie z obywatelami, a nie ponad ich głowami, czy nie daj Boze, z pomysłem wiodącym o traktowaniu pierwszej siły jako przedmiotu socjotechniki sprawnego rządzenia.
Niestety, bez zaufania nikt nie znajdzie siły do jednoczenia Polaków.